OD AUTORKI: Kanon był, ale się zmył. Luźno związane z BMT. Bohaterów z BMT pojawia się kilku i to epizodycznie. Pozmieniałam dużo rzeczy w różnych życiorysach - może być dyskusyjnie! Jest to dzieło wieku nastoletniego (to wytłumaczenie odnośnie stylu xD) i dzieło mojej szalonej w tamtych czasach wyobraźni (to dlatego tak... popłynęłam). Dodaje, a nuż ktoś będzie miał coś do poczytania w niedzielne popołudnie.

Dodałam go na starym forum, a potem usunęłam, bo budził wiele kontrowersji. Wróciłam do niego i doszłam do wniosku, że sam one-shot nie jest taki zły. W sumie to nawet mi się podoba, choć z pewnością pochodzenie Sonei znowu trafi pod nóż.

Prawdę mówiąc osobiście uważam, że one-shot jest tylko lekko przekombinowany. Zaczęłam zmieniać ten dyskusyjny fragment, ale stwierdziłam, że mi się nie chce; mnie się podoba.

Akcja dzieje się po zakończeniu BMT. Wojny nie było. Sonea została wygnana razem z Akkarinem, trafiła do domu jego rodziny i tam zamieszkała. Wzięli ślub, etc. Rezydencja Delvonów została najechana przez Sachakan, dokładniej Ichanich, a potem najechali także Kyralię i Gildię. Reszta historii jest opowiedziana w tekście. Akcja dzieje się 18 lat od tego najazdu, co daje jakieś 20/21 lat po zakończeniu BMT, jeśli dobrze liczę.

Jest taki żar, co pali serce.

Jest taki głód, co czekać nie chce.

Jest taka siła, której siły brak.

To ja.

Mori zawsze stawiała na swoim. Nieważne czy chodziło o jakieś zupełnie nieistotne rzeczy, jak to, czy wazon ma stać na małym lub dużym stoliku, czy o rzeczy ważne, jak wybór dyscypliny. Jej zawsze było najważniejsze. Odkąd pamiętała, o wszystko musiała stoczyć wojnę z matką. Ta kobieta zupełnie nie rozumiała jej punktu widzenia, co doprowadzało ów dziewczynę do szewskiej pasji, albo i czasem gorzej.

Niemniej, po kolejnym przewróceniu Gildii do góry nogami, obie w pewnym sensie wypracowywały kompromis. Kompromis zdaniem Moriany, bo zdaniem jej matki dziewczyna po prostu postawiła na swoim. Znowu.

Obie doskonale pamiętały kłótnie, jaka wybuchła, gdy Mori musiała oficjalnie wybrać przyszły kolor szat. Dziewczyna była zdecydowana niemalże od urodzenia, nie wyobrażała sobie siebie w niczym innym. A tymczasem jej matka... cóż, ona też była zdecydowana od urodzenia córki: Mori zostanie Uzdrowicielką jak ona. To była bezpieczna przyszłość, jaką wybrała dla córki. Najbezpieczniejsza i najbardziej użyteczna. Jej matka nie miała nic do innych dziedzin, ale nie chciała pozwolić córce być kimś innym. Owszem, zgodziłaby się na Alchemię, ale obie miały jakiś mały uraz do tej dziedziny. Zieleń pasuje do Mori idealnie.

Tymczasem Mori wybrała czerwień.

Od przywdziania szaty Wojowniczki dzieliły ją jeszcze dwa lata, ale czekała na to z niecierpliwością. Po trzech latach brąz zdążył jej się znudzić. A poza tym, czułaby się w końcu wolna. Gildia ją przytłaczała. Okropnie.

Przystanęła i rozejrzała się dookoła. Z szarego nieba leciała jakaś mżawka. Mokre i brązowe liście gniły pod drzewami, które kołysały pustymi gałęziami w rytm silnego wiatru. Nienawidziła jesieni. Niedługo temperatura spadnie jeszcze bardziej, a ona sama będzie brnąć przez zaspy śniegu. Nie ma gorszej pory roku niż jesień czy zima.

Jesień powodowała u Mori sprzeczne uczucia. Zwiastowała koniec roku i skracający się czas oczekiwania na upragnioną przez nią wolność i czerwoną szatę, jednak... Nigdy więcej nie będzie już Nowicjuszką. Odczuwała pewnego rodzaju przywiązanie do Uniwersytetu i trudno było się jej dziwić. Poza paroma miejsca w mieście nie znała niczego innego. Tylko Gildia. To tu się urodziła, wychowała. Całe jej życie związane było z Gildią jakimś mocnym spoidłem i fakt, że miałaby go zerwać, wzbudzał u niej strach.

Ale wolność... kto skrycie o niej nie marzył. A zwłaszcza taka wolność, która pozwoli jej poznać prawdę. To wszystko czego matka nigdy nie chciała jej powiedzieć.

Przeklęła pod nosem i pobiegła szybko w kierunku budynków, stwarzając nad sobą tarczę, która służyła jej za wielki parasol. Przystanęła w progu Uniwersytetu i jeszcze raz spojrzała na dziedziniec przed nim. Zaczęło znacznie mocniej padać. Przeklęta pogoda.

Mając świadomość, że jest już spóźniona, ruszyła w kierunku sali, w której miała wykłady z historii. Skręciła parę razy, perfekcyjnie odnajdując się w plątaninie korytarzy i zakrętów. Już z daleka widziała drzwi od swojej sali. Zaczęła w myślach tworzyć usprawiedliwienie dla Mistrzyni, gdy nagle coś się z nią zderzyło. A raczej ktoś rzucił się na nią i uścisnął tak mocno, że miała wrażenie, iż połamią jej wszystkie żebra.

- Tu jesteś! - Usłyszała dziewczęcy krzyk.

Zamrugała zdziwiona i dostrzegła stojącą przed sobą kuzynkę. Z zazdrością przyjrzała się jej fioletowej szacie, która perfekcyjnie komponowała się ze złotymi włosami. Katara była od niej dwa lata starsza. Parę miesięcy temu skończyła naukę. I wybrała Alchemię. W takim momencie Mori zawsze chciała jak najszybciej stać się pełnoprawnym magiem.

- A co to za okazja, aby się na mnie rzucać? - zapytała dziewczyna, odgarniając z twarzy długie, brązowe włosy.

- Chodź. - Katara chwyciła ją za rękę i pociągnęła wgłąb budynku.

- Mam zajęcia - zapiszczała Mori, usiłując zaprzeć się nogami.

- Słuchaj, czy naprawdę masz mnie za taką głupią? Ty i historia? To jakieś nierealne połączenie.

Mori zmarszczyła czoło i przygryzła wąską wargę.

- Masz rację. Uciekam.

- Widzisz, jak ja cię dobrze znam. - Starsza dziewczyna uśmiechnęła się triumfalnie.

Przemknęły cicho korytarzami ku klatkom schodowym. Za cel obrały sobie któreś z małych, nieużywanych pomieszczeń na najwyższym piętrze Uniwersytetu. Gdy dotarły, obie oddychały ciężko, ale nie ma takiej rzeczy, która powstrzymałaby je od ucieczki.

Katara przepuściła kuzynkę przodem. Mori zmarszczyła brwi, ale oddaliła od siebie podejrzenia i po prostu weszła do środka. Gdy tylko otwarły się drzwi, coś jasnego ją oślepiło, a potem z krzykiem rzuciło się na nią kilka osób. W większości osoby z jej grupy. Zmarszczyła czoło - nie powinni mieć właśnie historii?

- Nie rozumiem - powiedziała do Katary, gdy kolejna osoba ją ściskała i składała życzenia.

- To wszystko dzięki Erinowi - odpowiedziała kuzynka.

- Erin tu jest?! - wykrzyknęła, usiłując przekrzyczeć kilkanaście osób.

Dostrzegła tylko, jak Katara kiwa głową, a potem jakieś ramiona ją mocno chwyciły i podniosły do góry. Zamachała nogami w powietrzu bezradnie, a potem wytrzeszczyła oczy, gdy mocno ją ściśnięto.

- Erin! - Objęła go mocno za szyję. - Jak to zrobiłeś?

Postawił ją na podłodze i musiał się mocno nachylić, aby nie urwała mu głowy. Tak jak matce, życie jej również poskąpiło wzrostu. Puściła go w końcu.

- Poszedłem do Mistrzyni. Gdy mnie zobaczyła, myślałem, że wyzionie ducha - odpowiedział z szerokim, zawadiackim uśmiechem. Cały Erin, pomyślała. - Zapytałem, czy mogę porwać klasę z jej zajęć. Zgodziła się bez słowa.

- Skoro nie powiedziała ani słowa, to skąd wiesz, że się zgodziła? - Moriana skrzyżowała ręce.

- Ty i twoja niewiara we mnie - burknął.

- Pomyśl, Mori - powiedziała Katara chwilę później, gdy reszta grupy zajęła się sobą, zostawiając ich trójkę samą sobie. - Uczysz czwartą klasę i nagle przychodzi do ciebie następca tronu Kyralii.

- Zamilkła, a ja uznałem, że to z racji takiego oczarowania moją osobą i porwałem całą grupę.

Miała ochotę wybuchnąć dzikim śmiechem, wyobrażając sobie minę Mistrzyni. Z drugiej strony czeka ją świętowanie, a miała nadzieję, że wszyscy zapomną, a ona po prostu zaszyje się gdzieś i będzie udawała na jeden dzień, że jej nie ma. Ale oni nie mogli zapomnieć. Dziś kończyła osiemnaście lat.

Osiemnaście lat. Nieco przerażająca perspektywa. I nic właściwie nie dokonała w ciągu tych osiemnastu lat. Czuła się już dorosła, a wszyscy tylko ją ograniczali.

Drzwi otworzyły się nagle, a do środka weszła jakaś kobieta w stroju służącej. Mori rozpoznała w niej swoją ciotkę.

- Moriano? - zapytała, szukając dziewczyny wzrokiem. Gdy udało jej się wyłowić ją z tłumu, podeszła do niej szybko i nachyliła się do ucha dziewczyny. - Mistrz Dorrien każe przekazać, że twoja matka jest w Domu Uzdrowicieli.

Nie czekała na nic innego, po prostu wybiegła z sali i rzuciła się biegiem do wskazanego miejsca. Niemal przewróciła paru nowicjuszy pod drodze, a tuż przy wyjściu prawie staranowała Wielkiego Mistrza, ale nie obchodziło ją to. Liczyła się tylko matka.

Od razu zapukała do gabinetu Mistrzyni Vinary, pamiętając, że to ona zajmowała się zawsze jej rodzicielką. Kobiety nie było w pokoju, znalazła ją kilka korytarzy dalej, gdy błąkała się i zaglądała do kolejnych sal dla chorych. Miała świadomość, że w ogóle nie powinno jej tu być, mogli tu wchodzić tylko wykształceni Uzdrowiciele, ale obawa o matkę wygrała. Nie zgadzały się często, ale Moriana miała tylko ją. Nie wyobrażała sobie, gdyby nagle jej zabrakło.

Vinara kazała jej usiąść w poczekalni. Więc Mori siedziała. Obserwowała, jak przez pomieszczenie przewija się tłum ludzi, w większości z Domów, którzy przychodzili odwiedzać chorych krewnych. Nikt nie zwracał na nią uwagi, nikomu nie przeszkadzała, nikt na nią nie czekał. Nieco przerażające uczucie.

Moriana pochodziła z jednej z tych rodzin, które zostały zniszczone przez najazd Sachakan. Czy tam Ichanich. Nigdy nie była specjalnie dobra z historii, chociaż Mistrzyni na pewno o tym wspominała. Miała tylko matkę. Matkę, która o ojcu niechętnie nawet mówiła. I Katarę, o dwa lata starszą kuzynkę, którą jej matka wychowała jak własną córkę. Mori nigdy nie pytała, czy matka miała rodzeństwo, jaki stopień pokrewieństwa łączy ją z Katarą. Wiedziała, że matka nie chce mówić o przeszłości. Ale było widać, że są rodziną - miały identyczne, bursztynowe oczy. Czasem zżerała ją ciekawość. Katara miała złote włosy i ciemną, sachakańską cerę. Co łączyło jej bladą i brązowowłosą matkę z Sachaką? Chyba nigdy się tego nie dowie.

Ktoś dotknął jej ramienia. Podniosła głowę i zobaczyła Katarę. Po chwili kuzynka usiadła obok niej i w milczeniu spędziły kolejną godzinę. Robiło się coraz później, goście się wykruszali, chorzy wracali do swoich sali. Tylko one dwie czekały na jakieś wieści, ale nikt nie chciał im nic powiedzieć.

To tylko kolejny atak, powtarzała sobie Mori. Jak każdy inny. Matka za tydzień wróci do domu. Gdy jednak do sali wszedł Administrator Lorlen, zaczęła wątpić w to, aby nie było to nic poważnego. Vinara tylko raz konsultowała się z Lorlenem, a wtedy matka spędziła tu... kilka miesięcy. Poza matką, to dwójka najlepszych Uzdrowicieli w Gildii. Na pewno nic jej nie będzie, powtarzała w myślach.

Ale nie chciała dłużej czekać.

- Administratorze Lorlenie! - krzyknęła i szybko wstała, doganiając go. Odwrócił się i spojrzał na nią z góry. - Co z mamą?

Coś było w jego twarzy, co powiedziało jej, że się martwi. Poważnie martwi. Szukała jakiegoś potwierdzenia w jego błękitnych oczach, ale niczego nie znalazła. Nawet jeśli coś wiedział, ona się tego teraz nie dowie.

- Wszystko będzie dobrze jak zawsze, Mori. - Położył jej dłonie na ramionach. Spojrzał w jej czarne oczy, w których teraz pojawiły się łzy. Nie miała już sił.

- Jak zawsze - powiedziała, mrugając zawzięcie i usiłując pozbyć się łez z oczu.

- Myślę, że powinnaś iść do domu - powiedział.

Pokiwała głową i poszła obudzić Katarę, która lekko przysnęła na krześle. Ufała Lorlenowi i wiedziała, że skoro mówi, że wszystko będzie dobrze, to tak musi być. Całe dzieciństwo jej tak powtarzał i nigdy się nie mylił. Miała ogromną nadzieję, że nie nastąpił ten pierwszy raz.

Na dworze przestało padać. Nie miała ochoty wracać do swojego pokoju w Domu Nowicjuszy, udała się prosto do mieszkania matki. Po drodze Katara milczała, umożliwiając Mori pogrążenie się w myślach. Kuzynka weszła do domu pierwsza, a Mori zatrzymała się.

- Idziesz? - zapytała Katara cicho.

- Za chwilę - odpowiedziała. Tamta wzruszyła ramionami i udała się w kierunku odpowiednich drzwi do mieszkania ciotki.

Mori objęła wzrokiem całą szarą i ponurą Gildię, wysoki Uniwersytet, bezlistne drzewa i szare niebo.

- Wszystkiego najlepszego, tato - szepnęła do powietrza. Matka powiedziała jej kiedyś, że miał urodziny tego samego dnia co ona.

Westchnęła ciężko, wytarła buty i weszła do środka, zamykając za sobą cicho drzwi.